[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ruszaj siÄ™, sam za sobÄ… zamknÄ™!
Zakręcił się i tyle go było. Marcelina przez chwilę spoglądała za nim rozmarzonym
wzrokiem, a potem wstała z kanapy i poszła do kuchni pozmywać po obiedzie.
*
Alina kupiła w automacie ochraniacze, założyła je na pantofle i pewnym krokiem
weszła na oddział.
Pewny krok i uprzejmie kamienny wyraz twarzy, nabyty po latach pracy w banku
całkiem niezle maskowały absolutną panikę, jaka się właśnie w niej rozszalała. Co ona
właściwie robi, na litość boską?! Do takich chorych dzieci prawdopodobnie trzeba
wykwalifikowanego personelu, a ona, totalna amatorka może jeszcze zaszkodzić i co wtedy,
jak zniesie tę odpowiedzialność...
Zanim sprecyzowała sobie, co to ma być właściwie za odpowiedzialność, wpadła na
dużego faceta wychodzącego z sali.
- Matko Boska! - wyrwało jej się. - Przepraszam...
- Nic nie szkodzi - odrzekł doktor Orzechowski. - No i nie jestem Matką Boską.
Cieszę się, że pani przyszła, bo trochę się bałem, że mogła się pani rozmyślić. Wciąż zresztą
pani może, jakby co. Zapraszam do mnie na kawę, dobrze pani zrobi na początek.
Zastanowimy się, na który front najpierw panią posłać.
Aliną widocznie wstrząsnęło. Doktor zauważył to i roześmiał się na swój
hollywoodzki sposób.
- Przepraszam. Ja mam czasem takie głupie określenia. Proszę ze mną.
Gabinet ordynatora znajdował się na samym końcu długiego korytarza i zanim do
niego doszli, przed oczami Aliny przesunęło się coś w rodzaju sekwencji filmowej, złożonej z
pojedynczych kadrów, zarejestrowanych w kolejnych salach, których drzwi były otwarte i
ukazywały oczom przechodzących życie małych pacjentów. Dzieci w dresach i kolorowych
piżamkach, dzieci leżące pod kroplówkami i dzieci siedzące przy stolikach, dzieci samotne i
w grupkach, dzieci z dorosłymi, zapewne rodzicami i dzieci z chusteczkami zamotanymi na
głowach. Dokoła unosił się ten koszmarny szpitalny zapach - środków dezynfekcyjnych,
lekarstw, jedzenia, choroby.
Mało brakowało, a Alina odwróciłaby się na pięcie i uciekła, gdzie oczy poniosą.
Nie zrobiła tego, bo znowu zamroziło ją na amen i mogła tylko krokiem robota
postępować za doktorem.
- Cześć, wujek!
Zza drzwi jednej z sal wysunÄ…Å‚ siÄ™ Å‚ysy Å‚ebek z chytrymi oczkami. Alina nie
zorientowała się, czy to chłopiec, czy dziewczynka, bo stworzonko, na oko sześcio - ,
siedmioletnie ubrane było w beżowy dresik i nie miało żadnych cech pomagających rozróżnić
płeć.
- Cześć, smoku. Co u ciebie słychać?
Stworzonko wyskoczyło zza swoich drzwi i złapało doktora za rękę.
- Mama dzisiaj nie przyszła. Nie wiesz, dlaczego?
- Pewnie, że wiem. A jakbyś pilnował komórki, żeby naładować, to byś też wiedział.
Bateria poszła, co? Twoja mama się przeziębiła i sam ją prosiłem, żeby przez kilka dni została
w domu, żeby ci nie przyniosła jakiegoś wirusa. No a tato przecież dopiero co wypłynął,
będzie za kilka tygodni. Ale pozwól, że ci przedstawię, to jest ciocia Alinka.
Stworzonko wyciągnęło łapkę z założonym wenflonem.
- Cześć, ciocia. Ja jestem Franek Modrzejewski. A ty jak się nazywasz?
- Alina Grosik - odrzekła Alina przez ściśnięte gardło. - Miło mi cię poznać.
- Jesteś doktórką? Czy pielęgniarką?
- Ciocia Alina jest ciocią - wyręczył ją w odpowiedzi doktor Orzechowski. - Ciocia
wpadnie do ciebie za dwadzieścia minut, tylko musimy trochę porozmawiać. Zmykaj do
łóżka albo idz pooglądać Jetixa.
- Oglądają Cartoona - zawiadomił Franek pogardliwie. - Ja bym wolał Discovery, ale
tego nikt nie chce. To ja poczekam u siebie. Sala osiem. Ciocia przyjdzie?
- Jasne. Za kwadrans.
Franek pomachał łapką bez wenflona i zniknął za drzwiami sali numer osiem.
Alina skonstatowała, że się spociła z wrażenia.
- Nienawidzę fusianki - zawiadomił ją doktor, otwierając drzwi swojego pokoju. -
Rozpuszczałki też. Kupiłem ekspres, sobie samemu na imieniny. Dostanie pani znakomitej
kawy. Mam nadzieję, że pani docenia?
- Doceniam - zaśmiała się, wciąż z pewnym przymusem. - A jak panu na imię?
- No przecież Krystian, zapomniała pani?
Jasne, że zapomniała. Miałaby problem z przypomnieniem sobie własnego imienia.
- Niech się pani nie przejmuje - powiedział pozornie beztrosko doktor Krystian
Orzechowski. - Nie panią pierwszą tu zatyka. Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Niech
pani nie patrzy na te dzieci, jakby wszystkie były skazane na śmierć, bo nie będzie z pani
żadnego pożytku. Zresztą, znaczna większość wychodzi z tego. Słodzi pani? Zrobiłem mocną,
to może lepiej z cukrem.
- Dziękuję - wyszemrała i odchrząknęła dla odzyskania normalnego głosu. - Ale
przecież te dzieci...
- Co, te dzieci? Chore są i tyle. Niektóre umrą. Inne wyzdrowieją. Powtarzam,
większość wyzdrowieje. Jeszcze innym przedłużymy życie, ile się da. A pani powinna
podchodzić do nich, jakby wszystkie miały szanse. My tu tak właśnie zakładamy. Ale nie
dziwimy się, jeśli nam się czasem nie udaje.
Alina piła bardzo dobrą kawę i zastanawiała się, jak on może z tym żyć, ten
uśmiechnięty glancuś. Picuś. Pięknota śliczna. Pewnie sam nie ma dzieci. Pewnie jego
największym zmartwieniem jest utrzymanie tej sportowej figury i tych olśniewających zębisk.
Pewnie każdego dnia po pół godziny ćwiczy uśmiechy przed lustrem. I ze dwie godziny na
korcie.
Glancuś zajmował się swoją filiżanką i chwilowo nie mówił nic. Prawdopodobnie
czekał, aż ona to sobie jakoś poukłada.
- Pan ma dzieci?
Nie chciała go o to pytać, samo jej się wyrwało.
- Trójeczkę - odpowiedział. - Basia lat szesnaście, Kasia lat czternaście i Jasio lat
osiem. Chwalić Boga, wszystkie zdrowe. Z wyjątkiem Jasia. Jasio aktualnie ma zwichnięty
nadgarstek, ponieważ bardzo niefachowo przydzwonił większemu koledze, na którego miał
złość. Uszkodził mu nos i wybił górną jedynkę. Miałem nieprzyjemności w szkole, ale
uważam, że dobrze dziecko zrobiło, bo ten większy znęcał się nad kotem. Odmówiłem
ukarania szczeniaka i teraz jego pani mnie nie lubi. Uważa, że ją lekceważę. Ma rację w tym
względzie, niestety.
- Moja córka też jest nastolatką. Mam z nią problemy, ale chyba od dzisiaj będę na to
inaczej patrzeć.
- Zapewniam panią, że tak. Wie pani, ja nie jestem specjalnie pobożny i w kościele
byłem ostatnio na chrzcinach Jasia, ale co wieczór przed snem dziękuję Bogu za to, że szczyle
są zdrowe. I proszę o życzliwość dla tych tu moich miśków. Z boską życzliwością różnie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • qus.htw.pl