[ Pobierz całość w formacie PDF ]

szybowała przez powietrze i jej migotliwy blask oświetlał przepastną grotę, on
wyszarpnął zza pasa strzałę, wypuścił z lewej ręki miecz i uniósł łuk.
Od pięciu lat nie strzelał z łuku, ale stare odruchy pozostały. Miał je we krwi.
Strzała na cięciwę, odciągnąć cięciwę, unieść łuk, wymierzyć  i zobaczyć, gdzie
strzała zakończy swój lot.
Wypuścił strzałę i nie czekając, aż osiągnie cel, rzucił łuk i rozejrzał się za
mieczem. Ale ten zawieruszył się gdzieś w ciemnościach pomiędzy walającym
siÄ™ po posadzce gruzem.
Sięgnął po przewieszony przez plecy obosieczny topór bojowy i runął na-
przód. Drogę wskazywał mu poblask płonącej pochodni. Machał ciężkim topo-
rem, niczym żniwiarz kosą  ale pod jego ostrzem słały się pokotem nie łany
dojrzałego zboża, lecz gobliny, które odważyły się zastąpić mu drogę.
Kilka pierwszych ściął, zanim jeszcze strzała wraziła się w prawe ślepie ka-
płana. Zmiertelny krzyk rannego utonął we wrzaskach tych, którzy padali pod
ciosami topora zemsty.
Konrad, dzierżąc swój oręż oburącz, machał nim w prawo i w lewo, tam i z po-
wrotem, w górę i w dół. Ostrze zagłębiało się w ciała; fruwały odrąbane kończyny;
pękały kości; kruszyły się ohydne łby. Stopy ślizgały się na goblinowej posoce za-
lewającej posadzkę. Udało mu się zaskoczyć stwory, ale ich szeregi z każdą chwilą
gęstniały i robiło się coraz ciemniej. Zwiatło rzucane przez żagiew było za daleko,
szybko przygasało i naraz zupełnie zgasło.
Konrad po raz pierwszy zmuszony był się cofnąć. Jego przeciwnicy byli
uzbrojeni, liczniejsi  i widzieli w ciemnościach. Ale potężny topór nadal siał
wśród nich straszliwe spustoszenie. Gobliny napierały taką zbitą masą, że niepo-
dobna było nie trafić któregoś. Była to znojna harówka, lecz Konrada rozpierała
niemal radosna energia, a śmierć każdego kolejnego wroga zdawała się dodawać
mu sił.
144
Ale przy braku światła lewe oko nie było w stanie ostrzegać go zawczasu przed
sztychami dziesiątków mieczy, które zaczynały dosięgać celu, i zdawał sobie spra-
wę, że lada chwila któryś z nich okaże się śmiertelny. Sama siła tu nie wystarczy.
Desperacja zaczynała go popychać do samobójczej brawury. Wszystko skończy
się tutaj, w trzewiach ziemi, głęboko pod zimnymi rubieżami Kisleva.
Naraz bardziej wyczuł, niż usłyszał, odległy grzmot, podłoga pod podeszwami
butów zawibrowała. W chwilę pózniej zadrżała cała świątynia. Z góry posypały
się głazy, jeden spadł o metr od wywijającego toporem Konrada, przygniatając
trzy gobliny. Uniosły się tumany oślepiającego, duszącego kurzu. Walka straciła
impet. Konrad potrząsnął głową, by pozbyć się strużki krwi zalewającej mu oczy.
W oddali kołatały się wciąż echa grzmotu. Czyżby trzęsienie ziemi?
Zygzak błyskawicy poraził mu lewe oko, potem prawe  oba obrazy zlały się
w wizję dwóch świetlistych smug.
I nagle wszystko pojaśniało! Można było pomyśleć, że świątynia stanęła
w ogniu, ale to nie był pożar.
Gobliny, wyjąc i skrzecząc, zakrywając szponiastymi łapami oczy, pierzchały
przed powodzią oślepiającego blasku.
Konrad nie tracił czasu na roztrząsanie, skąd wzięło się to światło. Miał pełne
ręce roboty. Teraz dopiero zaczęła się prawdziwa rzez.
Kroczył poprzez rzesze zdezorientowanych stworów, a każde cięcie ciężkie-
go topora sprowadzało śmierć na jeszcze jedną garbatą pokrakę. Krew tryskała
i rozlewała się po brudnych kamieniach, które od tysięcy lat nie oglądały światła.
Czuł w członkach nowy przypływ sił, przypominający energię emanującą z,
będącego własnością zwierzołaka miecza, którego zdarzyło mu się użyć przed
wieloma laty. Ale teraz było inaczej, bo tę moc czerpał z głębi siebie. Nie było to
żadne zewnętrzne, pasożytnicze zródło siły, które w końcu wyssie z niego życie.
Odradzał się. Niczym bohaterski Sigmar z przeszłości stawał się niepokona-
nym wojownikiem niszczącym nikczemnych wrogów. Topór wznosił się i opadał,
a jego śmigające ostrza zdawały się jarzyć, niczym nasączone magią. Lejąca się
wokół krew wprawiała Konrada w euforię. Czuł się w swoim żywiole; zupełnie
jakby narodził się po to, by toczyć tu dzisiaj ten bój. Zabijał jak w transie.
Pod ciosami dwugłowego miota padały gobliny. Nic dziwnego, że krasnoludy
nazywały go  Ghal-maraz   Rozłupywacz czerepów . Była to bitwa na Przełę-
czy Czarnego Ognia, gdzie gobliny i orki wzięte zostały w dwa ognie przez wojska
ludzi i tylną straż krasnoludów. Wywijając swoim potężnym miotem bojowym, roz-
łupując nim czerepy, kroczył Sigmar na czele swych żołnierzy, wybijając wrogów
niemal w pień. Po tym właśnie dniu do Sigmara przylgnął przydomek  Młot na
Gobeliny  Sigmar Młotodzierżca!
Masakra skończyła się dopiero wtedy, kiedy ostatniemu z goblinów, które po-
zostały jeszcze przy życiu i nie dogorywały na placu boju, udało się w panice od-
pełznąć pod osłonę ciemności. Otrząsnąwszy się wreszcie z transu, Konrad wsparł
145
się ciężko na toporze. Zaczynała go opuszczać magiczna energia. Ale zmęczenie
nie przyćmiewało dumy z wyniku bitwy. Sto  może nawet dwieście  gobli-
nów zaszlachtowanych przez jednego człowieka!
Zbryzgany od stóp do głów posoką podszedł do skrępowanego Wilka. Torturo-
wany wcześniej wojownik wisiał uwiązany za przeguby. Był nagi, jeszcze bardziej
od Konrada zakrwawiony  ale była to krew czerwona, nie zielona, jego własna
krew, krew człowieka. Wpatrywał się w Konrada z odrobiną lęku w oczach.
Wyglądał jakoś inaczej, miał zdeformowane ciało. Może wił się z bólu i dlate-
go jego członki wydawały się takie powykręcane. Jednak w jego twarzy też było
coś dziwnego, jakby szczęka mu się wydłużyła; i chociaż cały zalany był krwią,
to spod niej wyraznie przezierała gęsta szczecina włosów.
 Nie słyszałeś, co ci kazałem zrobić?  spytał Wilk łamiącym się gło-
sem.  Mnie miałeś zabić, nie jego.  Splunął w stronę leżącego nieruchomo
na wznak, kapłana goblinów. Zmieszana z krwią ślina wylądowała na rytualnie
okaleczonej twarzy trupa.
 Nie można polegać na łuku  to chłopska broń  odparł Konrad, opiera-
jąc o ścianę swój potężny młot bojowy. Znieruchomiał wpatrzony w topór, który
przed chwilą odstawił. Dlaczego nazwał go w myślach młotem bojowym? Otarł
krew z oczu i dobył kris, by przeciąć krępujące Wilka więzy.
Kiedy pod ostrzem ustąpiło ostatnie włókno sznura, klinga noża rozprysła się
nagle na sto kawałków. Konrad patrzył przez chwilę oniemiały na rękojeść, która
została mu w dłoni, a potem ją wypuścił.
 Słyszałem, że prędzej sam poderżniesz sobie gardło, niż dasz się wziąć
żywcem  powiedział.
Wilk skrzywił się, siadając przy jego pomocy.
 Uznałem, że pożyteczniej będzie poderżnąć kilka gardeł im  wymamro-
tał. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • qus.htw.pl