[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Zostawiłem ją. Wstałem i potykając się odszedłem. Pożądałem jej bardziej
niż czegokolwiek przez całe życie. Nie wiedziałem, dlaczego odszedłem. Ruszy-
łem pod górę, księżyc srebrem przetykał trawę, długie cienie leżały pod drzewa-
mi. Przystanąłem, doznałem wrażenia, że ziemia przechyla się lekko. Poczułem
mdłości, grożące, że za chwilę zacznę gwałtownie wymiotować.
Jakiś głos we mnie argumentował, że postąpiłem wbrew naturze, że jestem
przecież istotą ludzką nękaną pragnieniem, które tylko inna istota ludzka może
zaspokoić. Ta dziewczyna odczuwa takie samo pragnienie. W obojgu nas zbudziło
się coś, co by mogło być chwilowym lekarstwem na samotność. Wielka, bolesna,
wezbrana tęsknota, a ja to świadomie zdławiłem. Dlaczego?
Nie usiłowałem sobie odpowiedzieć. Nie powodowałem się przecież żadną
zasadą moralną, chociaż myśl o uwiedzeniu — teraz już wiedziałem — była we
mnie od początku. I oto ja, przecież nie żaden mały lord Fauntleroy i nie ów
klasyczny wiktorianin, zresztą istniejący raczej w teorii niż faktycznie! Powoli
zacząłem schodzić po zboczu wzgórza.
Joan siedziała na trawie z nogami podciągniętymi, z twarzą wtuloną w dłonie.
Płakała. Nie miałem żadnej odpowiedzi na te łzy, więc odruch, żeby ją pocieszyć,
zbyłem gwałtownym gestem.
— Wracamy — powiedziałem.
Popłakała jeszcze, a potem wstała powoli, odwracając twarz ode mnie. Wytar-
ła chusteczką oczy. Ruszyłem tuż za nią, ale starałem się nie dotykać jej. Przysta-
nęła nagle.
125
— Nigdy nie będę umiała wyrazić, co teraz czuję — powiedziała — ale chcę,
żeby pan wiedział: jestem panu wdzięczna, wdzięczna ponad wszelkie słowa.
— Nie szkodzi — powiedziałem.
To było głupie, ale jakoś nie bardzo mogłem zebrać myśli. Szliśmy dalej i na
skraju miasteczka znaleźliśmy się w mrokach uliczki bez żadnych świateł. Głos
Joan dolatywał do mnie, raczej niepewny.
— Nie wiedziałam, że jestem taka. Właściwie nie jestem. Czy może jestem.
Cieszę się, że pan okazał się silniejszy ode mnie. Ja chcę dla siebie chyba więcej,
niż potrafię dawać. Chcę dla siebie więcej, niż mi się należy. Ceniłam siebie.
Szanowałam swoje życie, ale. . . — Cicho rozpłakała się znowu.
— Jesteś ludzka, Joan — powiedziałem. — Tego nie musisz się wstydzić.
Te kulawe zdania same wyrwały mi się z ust. Doszliśmy na placyk przed hote-
lem. Wszyscy ci, którzy śpiewali, już odeszli. Niektóre okna były jasne, ale tylko
jedna latarnia paliła się przed hotelem.
— Do widzenia w Nowym Jorku — powiedziałem.
— W Nowym Jorku nie będziemy się znali. Jesteśmy z dwóch innych światów.
— Więc odprowadzę cię jutro do autobusu, dopóki jeszcze się znamy.
— Dobrze — skinęła głową, po czym podniosła wzrok. Była zapłakana. —
Mogę ci tylko powiedzieć, Kirk. . . dziękuję.
Po raz pierwszy zwróciła się do mnie po imieniu. Pocałowałem ją delikatnie,
a później stałem bez ruchu, kiedy odeszła ode mnie i zniknęła w drzwiach hotelu.
CZĘŚĆ III
RZECZYWISTOŚĆ
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Autobus Joan do Monachium miał odjechać o godzinie dziesiątej rano. Kur-
sowało dużo dodatkowych autobusów ze względu na publiczność misteriów i nie-
jeden z nich odjeżdżał z Friedheim bardzo wcześnie. Godzina dziesiąta, jak oboje
uznaliśmy po raz pierwszy omawiając tę sprawę, była rozsądną porą. W całej roz-
ciągłości przyznawałem to, kiedy wybierałem się, żeby ją pożegnać w ten wtorek.
Ogoliłem się, zjadłem śniadanie bez pośpiechu, bez zdenerwowania. Spacerkiem
poszedłem na dworzec autobusowy i dotarłem tam za piętnaście dziesiąta.
Zobaczyłem mężczyzn, kobiety i kilkoro dzieci, mnóstwo bagażu, ale Joan
nie było. Na jednej z ławek pod ścianą siedział Jan. Patrzył na mnie, a ja uda-
wałem, że go nie widzę. Jan, do licha, powinien być w amfiteatrze, grać swoją
rolę w misteriach, i to od samego początku przedstawienia. Zastanawiałem się,
jak on może teraz siedzieć tutaj. No, ale kto wie, czy powody jego obecności nie
są konkretniejsze niż moje.
Tymczasem dochodziła dziesiąta. Punkt o dziesiątej drzwi autobusu zatrzasnę-
ły się, silnik zawarkotał i autobus wyjechał na ulicę. Tłumek, ci nieliczni, którzy
nie odjechali, zaczął się rozchodzić. Jan wstał z ławki i podszedł do mnie.
— Wyjechała — powiedział. — Wyjechała autobusem o ósmej.
— Skąd pan wie?
— Byłem tutaj. Nie pożegnała się ze mną. Nawet się nie odezwała.
— Co pan jej zrobił?
Puścił to pytanie mimo uszu, patrząc na mnie, a potem odwracając wzrok.
Oczy miał niewiarygodnie niebieskie. Wydawało się, że raczej magazynują nie-
bo, niż je odbijają. Chłopak wybitnie urodziwy, jeśli się tak rozpatrywało szczegół
po szczególe, ale miał w sobie coś niesamowitego, coś, co przeważało nad pięk-
nem jego rysów. Nie potrafiłem określić tego czegoś i nie potrafiłem opędzić się
wrażeniu, że zza jego oczu patrzą na mnie inne dziwne oczy.
No, ale on oczywiście nie interesował mnie tak jak ona. Wyjechała wcześniej,
z rozmysłem wcześniej, żeby nie spotkać się ze mną. Doznałem rozczarowania,
ale nie wstrząsu. Wiedziałem, że ona potrzebuje czasu, żeby spotkać się ze mną
znowu jak gdyby nigdy nic.
128
— Pan jest artystą — powiedział Jan. — Nigdy nie rozmawiałem z żadnym
artystą poza tymi snycerzami.
— Dlaczego pan dzisiaj nie występuje w misterium?
— Poprosiłem dublera, żeby mnie zastąpił. Chce pan zobaczyć moje rzeźby
w drewnie?
— Tak. Bardzo chcę.
Nie uszło mojej uwagi to, że on nazywa innych rzeźbiących w drewnie „sny- [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • qus.htw.pl