[ Pobierz całość w formacie PDF ]

czym śmiech rozpostarł się na wygolonych policzkach, jakby rozsypany na nich. Kiwnął na
resztę kelnerów, pośpiesznie obrócił kilka razy twarz z prawej strony ku lewej, aby zwołać
wszystkich, a samemu nic nie uronić. I już stali wszyscy i spozierali; to patrząc w dół, to
szukając, z uśmiechem lub złością, że jeszcze nie odkryli, co góie jest śmiesznego.
Czułem, że wzrasta we mnie odrobina lęku. Coś pchnęło mnie na drugą stronę ulicy;
lecz zacząłem tylko przyśpieszać kroku i zlustrowałem mimowolnie garstkę luói przed
sobą, nie wióąc na nich nic szczególnego. Ujrzałem wszakże, że jeden z nich, chłopiec
w niebieskim fartuchu i z pustym koszykiem na ramieniu, patrzał za kimś. Skoro się
napatrzył, obrócił się w miejscu ku domom i do roześmianego kupczyka po drugiej stronie
ulicy stuknął się w czoło ruchem powszechnie znanym. Potem łypnął czarnymi oczyma
i zadowolony począł iść ku mnie kołyszącym krokiem.
Z chwilą gdy oko moje zyskało perspektywę, począłem oczekiwać jakiejkolwiek nie-
zwykłej i uderzającej figury, ale okazało się, że przede mną nie szedł nikt poza wysokim,
szczupłym mężczyzną w ciemnym płaszczu i miękkim czarnym kapeluszu na krótkich,
płowych włosach. Upewniłem się, że ani w ubiorze, ani w zachowaniu tego człowieka nie
ma nic zabawnego, i już chciałem poza niego spojrzeć w głąb ulicy, kiedy nagle potknął
się. Ponieważ stąpałem tuż za nim, skupiłem uwagę, ale skoro doszedłem do tego miejsca,
nic tam nie było, no nic! Szliśmy dalej obaj, on i ja, przestrzeń mięóy nami nie zmniej-
szała się. Teraz była poprzeczna ulica i oto ów człowiek przede mną nierówno skoczył ze
stopnia chodnika, podobnie jak nieraz óieci idąc podskakują z radości. Na przeciwległy
chodnik wszedł po prostu, jednym długim krokiem. Ale już zaraz podciągnął jedną nogę
i podskoczył na drugiej raz i znowu raz, i jeszcze raz. Teraz można było znów ten nagły
ruch poczytywać za potknięcie, gdyby sobie człowiek wmówił, że jakaś drobnostka tam
leżała, pestka, śliska łupina owocu, cośkolwiek. A co najóiwniejsze, człowiek ów sam
zdawał się wierzyć w istnienie jakiejś przeszkody, gdyż za każdym razem odwracał się ze
wzrokiem podrażnionym i pełnym wyrzutu, właściwym człowiekowi w podobnych sy-
tuacjach. Raz jeszcze jakiś ostrzegawczy głos wołał mnie na drugą stronę ulicy, lecz nie
posłuchałem krocząc dalej za tym człowiekiem i całą uwagę skupiając na jego nogach.
Choroba
Przyznać muszę, iż z óiwną ulgą odetchnąłem, kiedy przez jakie dwaóieścia kroków
podskakiwanie nie powtórzyło się, ale gdy oto podniosłem oczy, zauważyłem, iż człowiek
mój miał nowe zmartwienie.
Kołnierz od płaszcza podniósł mu się i choć usiłował to jedną, to drugą ręką koniecz-
nie go spuścić, nie udawało się ani rusz. To się zdarza. Nie byłem tym zaniepokojony.
t ³ l t e at ale (Êî.)  biblioteka narodowa.
rainer maria rilke Malte 22
Lecz zaraz potem zauważyłem z niesłychanym zdumieniem, że w skrzętnych rękach tego
jegomościa były dwa ruchy: jeden skryty, prędki, którym nieznacznie podnosił kołnierz
 i ów drugi, szczegółowy, trwały, niejako przesadnie sylabizowany ruch, mający na
celu spuszczenie kołnierza.
Obserwacja ta oszołomiła mnie do tego stopnia, że minęły dwie minuty, zanim po-
znałem, że w szyi tego człowieczka, za sterczącym kołnierzem i nerwowo óiałającymi
rękami, było to samo straszliwe, dwuzgłoskowe podskakiwanie, które co dopiero opu-
ściło jego nogi. Od tej chwili byłem z nim związany. Zrozumiałem, że to podskakiwanie
tłukło się po jego ciele, że próbowało przedrzeć się tu i tam. Pojąłem jego strach przed
ludzmi i sam zacząłem śleóić ostrożnie, czy przechodnie coś zauważają. Zimny prąd
przeszył mi plecy, gdy jego nogi raptem wykonały nieznaczny drgawkowy skok; ale nikt
nie wióiał  i wymyśliłem sobie, że i ja potknę się nieco, na wypadek, gdyby ktoś to
spostrzegł. To byłby niezawodny sposób przekonania ciekawskich, że tam jednak była na
droóe mała, nieznaczna przeszkoda, na którą nastąpiliśmy obaj przypadkowo.
Ale kiedy tak myślałem o ratunku, on sam znalazł nowy znakomity wybieg. Za-
pomniałem powieóieć, że miał laskę; otóż była to laska zwykła, z ciemnego drzewa,
o skromnej, zaokrąglonej gałce. I w tym lęku szukania wpadł na myśl przytrzymania la-
ski na grzbiecie, na razie jedną ręką (bo kto wie, na co jeszcze przyda się druga), tuż na
kręgosłupie, przyciśnięcia jej siłą do krzyża i wsunięcia zakrzywionej gałki za kołnierz tak,
iż czuło się ją jak twarde oparcie za kręgami grzbietu i szyi. To była postawa wcale nie
uderzająca, chyba nieco swawolna; niespoóiewany óień wiosenny tłumaczyć to mógł
zupełnie. Nikt nie myślał oglądać się i jakoś to było. Było świetnie. Wprawóie przy naj-
bliższej przecznicy wypsnęły się dwa podskoki, dwa małe, stłumione podrygi, nie mające
żadnego znaczenia; a ów jeden wióialny naprawdę skok umieszczony był tak zgrabnie
(wąż do skrapiania ulic leżał właśnie w poprzek drogi), że nie było obawy. Tak, jeszcze
wszystko było w porządku; raz po raz i druga ręka chwytała laskę i przyciskała ją mocniej
 i od razu m3ało niebezpieczeństwo. Nie miałem na to rady, że mój strach wzrastał
jednak. Wieóiałem, że kiedy on szedł i z niesłychanym wysiłkiem starał się wyglądać
na obojętnego i roztargnionego, straszne drgawki w jego ciele gromaóiły się; we mnie
był ten sam lęk, który on czuł, kiedy dygoty w nim rosły i rosły  i wióiałem, jak cze-
pia się laski, kiedy poczynały nim szamotać. Wtedy wyraz tych rąk był tak nieubłagany
i surowy, iż całą naóieję pokładałem w jego woli, która musiała być wielka. Ale co tam
wola! Musiała przyjść chwila, kiedy siła jego skończy się, nie mogła być daleka ta chwila.
A ja, który stąpałem za nim z b3ącym mocno sercem, ja ciułałem te moje kruszyny siły
jak grosz  i patrząc na jego ręce, prosiłem go, aby brał, jeśli mu potrzeba.
Zdaje mi się, że wziął; jakaż w tym moja wina, że jej nie było więcej!
Na Place St. Michel było wiele powozów i luói śpieszących na wszystkie strony, [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • qus.htw.pl