[ Pobierz całość w formacie PDF ]

zdaniem, Scortowie przebrali miarę. Kopanie na cmentarzu i wyciąganie ciała z jego miejsca
spoczynku, to czyn bezbożny. Nie mógł uwierzyć, że tacy barbarzyńcy mogą żyć w Italii.
Którejś nocy nie wytrzymał i poszedł wyrwać drewniany krzyż, który Scortowie wbili
w kopiec ziemi, i z wściekłością go połamał. Przez kilka dni grób pozostał w takim stanie.
Pózniej krzyż znów się pojawił. Proboszcz ruszył na drugą karną ekspedycję, ale za każdym
razem, gdy wyrywał krzyż, pojawiał się nowy. Don Carlo sądził, że walczy ze Scortami, ale się
mylił. Brał się za bary z całą wioską. Każdego dnia anonimowe ręce stawiały drewniany krzyż na
tym nędznym grobie, bez tabliczki i marmurów. Po kilku tygodniach zabawy w chowanego
delegacja wieśniaków ruszyła do don Carla, chcąc nakłonić go do zmiany decyzji. Proszono, by
odprawił mszę i zgodził się pochować Niemowę na cmentarzu. Proponowano nawet, by uniknąć
ponownego wykopywania nieszczęsnej kobiety, zburzyć mur cmentarza i przesunąć go trochę
dalej, tak by objął wyklętą. Don Carlo nie chciał o niczym słyszeć. Pogarda, jaką darzył
mieszkańców wioski, tylko się nasiliła. Był coraz bardziej porywczy, coraz łatwiej wpadał
w gniew.
Od tej chwili całe Montepuccio znienawidziło księdza Bozzoniego. Wieśniacy
przysięgali jeden przez drugiego, że ich stopa nie postanie w kościele tak długo, jak będzie w nim
odprawiał ten  dureń z Północy . Scortowie przyszli upomnieć się o to, na co czekała cała
wioska. Gdy dowiedzieli się o śmierci Niemowy, nie mieli wątpliwości, że pogrzeb będzie tak
okazały, jak po śmierci Rocca. Decyzja don Carla wzburzyła ich. Za kogo uważa się ten
proboszcz, który choć nie pochodzi z tych stron, zmienia ich niewzruszone prawa? Decyzję
 nowego (jak o don Carlu mówiły kobiety na targu) odebrano jako bezczeszczenie pamięci
ukochanego don Giorgia. A tego nikt nie był w stanie wybaczyć.  Nowy lekceważył obyczaje.
Przyszedł nie wiadomo skąd i narzuca swe prawa. Scortów znieważono. A za ich pośrednictwem
dotknięto całą wioskę. Takich pogrzebów nikt tu nie oglądał. Ten człowiek, co z tego, że
proboszcz, nie szanował niczego i Montepuccio go nie chciało. Był także inny powód tej dzikiej
wendety. Strach. Terror, jaki siał tutaj Rocco Scorta Mascalzone, który na zawsze wrył się
w pamięć. Chowając tak kobietę, która była jego żoną, don Carlo narażał całą wioskę na jego
gniew. Wszyscy pamiętali zbrodnie, jakie popełnił za życia, i drżeli na myśl o tym, do czego jest
zdolny po śmierci. Bez wątpienia coś złego stanie się w Montepuccio. Trzęsienie ziemi. Albo
straszliwa susza. Tchnienie Rocca Scorty Mascalzone czuć już było w powietrzu. Już tu był,
w powiewie wieczoru.
Kontakty, jakie mieszkańcy Montepuccio utrzymywali ze Scortami, były nierozdzielną
mieszanką pogardy, dumy i bojazni. Na co dzień wioska nie przyznawała się do Carmeli,
Domenica i Giuseppe. Była to tylko trójka głodomorów, dzieci rozbójnika. Ale gdy ktoś chciał
tknąć włos z ich głowy albo powiedzieć coś złego o Rocco Bandycie, całą wioskę ogarniało coś
w rodzaju instynktu macierzyńskiego i wszyscy bronili ich, jak wilczyca broni swego miotu.
 Rodzina Scortów to hultaje, ale pochodzą stąd  oto co myślała większość mieszkańców
Montepuccio. W dodatku byli w Nowym Jorku. Co otaczało ich niemal nimbem świętości
i w oczach większości tutejszych czyniło nietykalnymi.
Już po paru dniach kościół stał pusty. Nikt nie przychodził na mszę. Na ulicy nie
pozdrawiano don Carla. Nadano mu nowy przydomek, który oznaczał dla niego wyrok śmierci:
 mediolańczyk . Montepuccio pogrążyło się w pogaństwie przodków. W cieniu kościoła
odprawiano dziwne obrzędy. Ludzie szli na wzgórza tańczyć tarantelę. Rybacy czcili bożka
z rybią głową, coś między świętym patronem i duchem wód. Zimą, w zaciszu domów, staruszki
przywoływały duchy zmarłych. Wielokrotnie próbowano z wioskowych głupków wypędzić
diabła. Przed drzwiami niektórych domostw znajdowano martwe zwierzęta. Szerzył się bunt.
Minęło kilka miesięcy, aż któregoś dnia, przed południem, Montepuccio ogarnęło
niezwykłe poruszenie. Po wsi krążyła dziwna wieść i wszystkim rzedły miny. Ludzie ściszali
głos. Stare kobiety żegnały się. Coś stało się tego ranka i wszyscy mówili tylko o tym. Ksiądz
Bozzoni umarł. Lecz nie to było najgorsze: umarł w dziwaczny sposób, tak, że wstyd nie
pozwalał o tym opowiadać. Przez długie godziny nikt nie wiedział nic więcej. Pózniej, w miarę
jak przybywało dnia i słońce nagrzewało fasady, wszystko stało się jasne. Don Carla znaleziono
na wzgórzach, o dzień marszu od Montepuccio, nagiego jak go Pan Bóg stworzył, z językiem
wywieszonym jak u wołu. Jak to możliwe? Czego don Carlo tam szukał, sam, pośród wzgórz, tak
daleko od swojej parafii? Wszystkie te pytania po wielokroć stawiali sobie ludzie, mężczyzni
i kobiety, pijąc niedzielną kawę. Lecz było coś jeszcze dziwniejszego. Około jedenastej
gruchnęła wieść, że ciało ojca Bozzoniego było spalone przez słońce. Całe, nawet twarz, choć
leżał na brzuchu, gdy znaleziono zwłoki. Jedno było jasne: był nagi, zanim umarł. Musiał tak iść,
w słońcu, godzinami, aż skórę pokryły bąble, stopy zaczęły krwawić, wreszcie zmarł
z wycieńczenia i braku wody. Pozostawała jeszcze główna zagadka: dlaczego poszedł sam na
wzgórza w czas największego upału? To pytanie ożywiało dyskusje w Montepuccio jeszcze
przez wiele lat. Lecz tego dnia, żeby coś jednak ustalić, choćby prowizorycznie, zgodzono się, że
z samotności oszalał i że musiał wstać rano, w malignie, chcąc za wszelką cenę opuścić
znienawidzoną wioskę. Słońce go pokonało. I ta groteskowa śmierć, nieprzyzwoita nagość [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • qus.htw.pl