[ Pobierz całość w formacie PDF ]

niewidocznym okruchem ogromnej materii całego
wszechświata. Odeszli, zostawili ją tam na wieki i
wspomnienia, które zgasły wraz z tą chwilą.
Przyglądał się dziewczynce, patrzył w jej oczy, które
wyglądały niczym wyskrobane baranie gałki, wrzucone
do miski z krwią. Dotknął jej skóry, która schodziła w
wielu miejscach. Zobaczył paznokcie, które krusząc się
odpadały, powodując bolesne wgłębienia. Rany te nie
chciały się goić. Poza tym była śliczna, jasnowłosa,
delikatna zapewne& Szkoda, że te czasy nie były dla
ciebie łaskawe, powiedział do niej. Nic nie
odpowiedziała, uśmiechnęła się delikatnie, nie narzekając
ani trochę. Ten czas, kiedy byli ze sobą wystarczył, żeby
się oswoiła, teraz to on potrzebował jego odrobiny, aby to
do niego dotarło. Złapał ją za rękę, nauczył języka. Jeden
uścisk oznaczał tak, dwa naciśnięcia, były zaprzeczeniem.
Innego wyjścia nie było, jeśli mieli ocaleć, to musieli
umieć się ze sobą porozumieć. Wszystkie tragedie tego
świata wynikały głównie z tego, że ktoś z kimś nie
potrafił się dogadać. Nie potrafił, albo nie chciał, ale i tak
decydowało o tym zawsze negatywne spojrzenie na tak
zbawienny przecież kompromis. Ona od zawsze była
otwarta na dialog&
Minęli następne piętro, od dłuższego czasu poruszali
się bardzo ostrożnie. Cały czas sprawdzali wszystko
dookoła. Często oglądali się za siebie, czasami
instynktownie odwracali głowy z nadzieją, że nikogo nie
zobaczą. Poruszali się ciągle przed siebie, towarzyszyła
im głównie cisza, słyszeli wtedy swoje oddechy. Jego
przyspieszone bicie serca, doskonale wyczuwała swoim
ciałem. Była dzielna, wiedział to od początku, tak bardzo
pragnęła żyć. Telefon nie odbierał, czasami tylko
pojękiwał żałośnie. Może sieć już nie istniała? Może
zasięg się zmniejszył? Musieli wydostać się na powietrze,
musieli wyjść przed budynek. Windy nie działały,
klimatyzacja też. Woda ledwo wydostawała się z kranu,
na wyższych kondygnacjach nie było jej już wcale.
Powietrze było suche i nieznośne, ciężko się oddychało.
Niewidoczna maska pod postacią zawiesiny z pyłu,
zatykała nozdrza nieustannie. Odnalazł broń, spory
karabin. Był ciężki, niewygodny, nie potrafił go
obsługiwać, odłożył. Potem pistolet, ale bez magazynku,
dalej inny już nabity. Zabrał go ze sobą, zabrał też miecz i
trochę prowiantu. Resztę ukrył tak, żeby można było
odnalezć, żeby można było tam jeszcze powrócić.
Poruszali się w gęsiego, ona trzymała się jego nogawki,
potem szli już obok siebie, trzymając się za ręce. Pytał o
coś cichutko, ona odpowiadała dotykiem. Spodobało mu
się to, czasami pytał więc bez przyczyny. Była taka jak i
ona, tylko mniejsza, znowu o niej wspomniał, a miał już
tego więcej nie robić& Identycznie delikatna, subtelna w
każdym calu. Znowu te szmery, które pojawiły się znikąd.
Nie lubili ich, bo wskazywały problemy, nie lubili
problemów, bo wtedy nie czuli się bezpiecznie. Polubili
ciszę, co głucho stąpała po budynku, zabierając ze sobą
tych, którzy już nie mogli& Była przy tym bezwzględna,
o nich na szczęście jeszcze się nie upomniała.
Kiedy wyszli na zewnątrz, zobaczyli zgliszcza
świata. Wymknęli się bocznym wyjściem, ledwo sobie
poradzili. Było prawie niewidoczne, ukryte pośród
schodów, które staczały się po łuku w dół. Było trochę
poniżej poziomu ulicy, jakby w piwniczną wnękę
wkomponowane. Dwanaście małych schodów w górę,
dwanaście stopni, po których nie było już zupełnie nic.
Spoglądali przed siebie, w oddali widzieli główne
wejście, a obok niego tłoczących się ludzi. Nie widzieli
ich twarzy, nie wiedzieli czy żyją, ale oni tam byli. Kim
byli? Czy byli dobrzy? Wątpliwe, powiedział do dziecka.
Zrobili kilka kroków w bok, ukryli się za sporym
kontenerem, spoglądali na nich z ukrycia. Mężczyzna
próbował uruchomić telefon, który nadal nie odbierał.
Sprawdził baterię, świeciła. Ile jej jeszcze zostało? Czy
wystarczy czasu? Wyrzucił wszystkie zegarki, bo tylko
mu ciążyły, po co znać godzinę, przecież i tak niczego to
nie zmieni? Przysunął się do dziewczynki, oboje kucnęli.
Podniósł głowę, wodził oczami po ścianach budynku.
Boże, jaki on jest ogromny, wycedziła przez zęby.
Potwierdził klepnięciem. Patrzyli jak dumnie wznosi się
do góry, jak pnie się ponad chmury. Piękny i niezdobyty
jednocześnie, nieodgadniony i niezniszczalny tak samo.
Nieopodal leżeli jacyś ludzie, w dziwnych pozach, z
grymasem żalu na twarzach. Nie żyli już od dawna.
Minęli ich, minęli także następnych. Przedzierali się przez
kordony położonych plackiem, nieszczęśliwych istnień,
które skonały w oka mgnieniu. Mężczyzna omijał ich
dużymi krokami, przenosząc ponad nimi wystraszoną
dziewczynkę. Opierali się o ścianę budynku, ślizgając po
niej spoconymi plecami. Przylgnęli do niej, nie mogąc się
uwolnić. Niczym magnez przyciągała ich boleśnie,
wskazując jedyny możliwy kierunek. Teraz ich zobaczyli,
teraz także odezwał się ten cholerny telefon. Nareszcie!,
krzyknął. Schowaj się, bo nas zobaczą. Widzę, [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • qus.htw.pl