[ Pobierz całość w formacie PDF ]

kładnie w tym momencie mój umysł rozpoczął poszukiwanie najlepszego wyjścia z sy-
141
tuacji. Ignorując ból, o ile było to oczywiście możliwe, rozejrzałem się po ambulansie.
Najlepszym sposobem zapewnienia sobie startu było bowiem upewnienie wszystkich
zainteresowanych w przekonaniu, że jestem martwy. Jedyne co mogłem tu zrobić, to
rąbnąć pisak i kilka blankietów, które wisiały nade mną. Wykonałem to jedyną w miarę
sprawną ręką, ale i tak rozbudziło to ból w piersiach. Do szpitala zajechaliśmy w zgo-
dzie i w komplecie. Robot wyciągnął nosze z ambulansu, opuścił kółka i pojechał ze
mną w głąb szpitala. Mój opiekun, gdy mijaliśmy go, wsunął jakieś papiery do umiesz-
czonej z boku noszy teczki i pokiwał mi na pożegnanie. W odpowiedzi posłałem mu
bohaterski uśmiech prowadzonego do rzezni wołu.
* * *
Ledwie zniknął mi z oczu, wyciągnąłem papiery i dokonałem przeglądu tej maku-
latury. Była to jedyna sposobność: miałem w ręku raport i diagnozę w czterech egzem-
plarzach. Dopóki nie znajdzie się to w komputerze, nic nie wiedzą o moim istnieniu.
Potrzebowałem jednak nieco czasu. Zrzuciłem poduszkę. Robot stanął i gniewnie ją
podniósł. Nie zwrócił przy tym uwagi na moją pisaninę i nie wydał się zdumiony, gdy
142
jeszcze dwukrotnie zmuszony był ratować dobro szpitala. Te przystanki umożliwiły mi
ukończenie aktu fałszerstwa.
Doktor Mcvbklz  tak przynajmniej wynikało z jego podpisu  musiał się jeszcze
nauczyć, jak wykorzystywać papier. Między ostatnią Unią tekstu a podpisem zostawił
całe hektary dziewiczej przestrzeni. Uznałem to za karygodne marnotrawstwo i czym
prędzej zapełniłem ją najlepszą  spośród dostępnych mi w tej chwili  imitacją jego
pisma:  Rozległe obrażenia wewnętrzne połączone z bardzo obfitymi krwawieniami,
szok. . . zmarł w drodze. Wszystkie próby reanimacji zawiodły . To ostatnie dopisałem
po chwili namysłu. Całość brzmiała wystarczająco oficjalnie. Nie miałem ochoty na ja-
kiekolwiek reanimacje, sztuczne oddychania i elektrowstrząsy. W chwili gdy chowałem
papiery z powrotem do torby, skręciliśmy właśnie do izby przyjęć. Wyciągnąłem się
nieruchomo, udając nieboszczyka najlepiej, jak umiałem.
 Tu jest następny, który kipnął w drodze, Svand  zauważył ktoś wertując nad
moją głową papiery.
Usłyszałem odjeżdżającego robota, który nie przejął się tym skądinąd nienormal-
nym zdarzeniem, że jego piszący i rzucający poduszkami pacjent okazał się nagle nie-
143
boszczykiem. Ten brak ciekawości był cechą, która mi się najbardziej w robotach po-
dobała. Starałem się myśleć o cmentarzu, trupach i tym podobnych przyjemnościach,
mając przy tym błogą nadzieję, że odbija się to na mojej twarzy. Coś złapało moją lewą
stopę i zdjęło but i skarpetkę. Jakaś dłoń chwyciła z kolei moją nogę.
 Przykre  usłyszałem sympatyczny głos wyrażający żal.  Jeszcze ciepły. Mo-
że ktoś powinien zawołać zespół reanimacyjny?
Co za cholerne wścibstwo!
 Po co?  spytał jakiś inny, szczęśliwie mniej współczujący głos.  Próbowali
w karetce. Wsadzaj go do pudła. I tak mu już nie pomożemy.
Straszliwy ból przeniknął moją stopę i omal nie zepsułem przedstawienia nader ży-
wym podskokiem. Tylko najwyższym wysiłkiem woli zdołałem utrzymać się w bezru-
chu, gdy ta małpa okręcała mój duży palec drutem kolczastym. Z drutu zwisała tabliczka
i miałem nadzieję, że w najbliższym czasie taka sama tabliczka będzie zwisała z ucha
tego szympansa. I że drut też będzie taki sam. Nosze potoczyły się i gdzieś za mną,
a może przede mną, otworzyły się jakieś drzwi i powiało mrozem. Pozwoliłem sobie na
błyskawiczny rzut oka. Jeśli trupy zimowały w tym interesie w osobnych lodówkach, to
144
istniała pewność, że moje zmartwychwstanie nastąpi niezwłocznie. Mogłem sobie wy-
obrazić ciekawsze sposoby umierania niż zamarzanie w blaszanej, wypełnionej lodem
skrzynce z drzwiczkami i klamką z drugiej strony. Szczęście jednak nadal galopowało
koło mojego boku. Mój oprawca wepchnął mnie do zimnej, ale przestronnej sali z kil-
koma  przybyłymi najwyrazniej przede mną  pasażerami. Bez zbędnych ceregieli
zostałem rzucony na lodowatą powierzchnię, a kroki i pisk kółek oddalały się z wolna.
Huknęły zatrzaskiwane drzwi, zapadła ciemność i absolutna cisza.
* * * [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • qus.htw.pl