[ Pobierz całość w formacie PDF ]

mi16. Rozległe równiny w zimie bielej niegiem, gdy latem pokrywa je szary, słony pył. Ja-
łowo ć, niego cinno ć i bieda charakteryzuj cały krajobraz.
W tym kraju bezgranicznej rozpaczy nie ma adnych ludzkich osiedli. Czasem przetnie go
jaka grupka Indian Pawnee17 lub z plemienia Czarnych Stóp w drodze na inne tereny łowiec-
kie, ale nawet najdzielniejsi z dzielnych ciesz si , gdy zostawi za sob gro n pustk i znów
znajd si w swych rodzinnych preriach. Kojoty skradaj si w karłowatych krzakach my-
szołów mozolnie tnie powietrze ci kim ruchem skrzydeł, niezgrabny nied wied grizli
ospale snuje si po dolinach ywi c si tym, co znajdzie w ród skał. To s jedyni mieszka cy
pustyni.
Na całym wiecie nie znajdzie si bardziej ponurego widoku ni ten na północnych zbo-
czach Sierra Blanco. Jak okiem si gn ć ci gnie si wielka, monotonna płaszczyzna przypró-
szona niekształtnymi plamami solanek i upstrzona grupkami karłowatych, kłuj cych krze-
wów. Horyzont zamyka długi ła cuch poszarpanych górskich szczytów, białych od niegu.
Tu, na tym wielkim szmacie ziemi, nie widać ywego stworzenia, nie dojrzy si najmniejsze-
go ladu ycia. aden ptak nie buja na stalowo bł kitnym niebie, nic si nie rusza na pos p-
nej, szarej równinie  nad wszystkim zawisła głucha cisza. Z tej wielkiej pustyni najsłabszy
d wi k nie dotrze do naszego ucha: nic tylko cisza, kompletna, przejmuj ca l kiem cisza.
Jak ju mówili my, na tej olbrzymiej równinie nie ma znaków ycia. Ale czy tak? Patrz c
z Sierra Blanco ujrzymy szlak przetarty przez pustyni . Wije si on w dali i ginie na widno-
kr gu. Wy łobiły go koła i wydeptały stopy licznych poszukiwaczy przygód. W promieniach
sło ca, na tle jednostajnie szarych, słonych złó co na nim błyszczy biel . Podejd cie i
spójrzcie! To ko ci: jedne wielkie i grube, inne mniejsze i delikatne. Pierwsze to ko ci wołów,
drugie  ludzkie. Rozsiane na przestrzeni tysi ca pi ciuset mil, znacz widmowy szlak kara-
wan.
4 maja 1847 roku samotny w drowiec patrzał z góry na t scen . Z wygl du mógł być za-
równo dobrym, jak i złym duchem tego kraju. Trudno było okre lić jego wiek, czy był bli ej
czterdziestki czy sze ćdziesi tki. Twarz miał wychudł , znu on , a sucha jak pergamin, br -
zowa skóra mocno obci gała wystaj ce ko ci. Siwizna g sto pobieliła mu kasztanowate włosy
i brod . Wpadni te w gł b oczy płon ły gor czk . R ka, zaci ni ta na strzelbie, przypominała
r k ko ciotrupa. Stoj c opierał si ci ko na swej broni, choć jego wysoka postać i gruby,
masywny ko ciec wiadczyły, e był człowiekiem rzadko krzepkim i silnym. Jednak e z za-
padłych rysów i ubioru lu no wisz cego na wychudłych członkach łatwo było zgadn ć, cze-
mu wygl dał tak starczo i n dznie. Człowiek ten umierał... umierał z głodu i pragnienia.
Z trudem wlókł si dolin i wdrapywał na małe wzniesienia wypatruj c daremnie jakiego
ladu wody. Teraz widział przed sob wielk , słon równin i odległe pasmo dzikich gór bez
najmniejszego drzewka, które by mu zwiastowało wod . W całym rozległym krajobrazie
najmniejszego promyka nadziei. Badawczym, gor czkowym wzrokiem spogl dał wi c na
16
K a n i o n  gł boka dolina lub w wóz o prawie prostopadłych cianach.
17
P a w n e e  konfederacja północno ameryka skich plemion india skich zamieszkuj cych równiny.
41
północ, wschód i zachód i zdał sobie spraw , e doszedł do kresu w drówki, e tu, na jałowej
skale, przyjdzie mu zemrzeć.
 Mo na i tu, równie dobrze jak dwadzie cia lat temu na puchowej po cieli  mrukn ł sia-
daj c w cieniu pod głazem.
Lecz przedtem zło ył na ziemi bezu yteczn strzelb i do ć du e zawini tko z szarego
szala, które niósł zawieszone na prawym ramieniu. Musiało ono za bardzo ci yć jego nad-
w tlonym siłom, bo choć ostro nie zsuni te z ramienia, do ć silnie uderzyło o ziemi . Z sza-
rego tłumoczka natychmiast rozległ si ałosny j k i wyjrzała wym czona twarzyczka o piw-
nych oczach i dwie małe, piegowate pi stki z dołeczkami.
 Potłukłe mnie!  z wyrzutem zabrzmiał dziecinny głosik.
 Potłukłem? Nieumy lnie  odparł człowiek pokornym tonem. To mówi c rozsupłał szal i
pomógł z niego wyj ć ładniutkiej, mniej wi cej pi cioletniej dziewczynce. S dz c z jej ele-
ganckich trzewiczków i wytwornej, bladoró owej sukienki z małym, płóciennym fartuszkiem,
matka musiała bardzo o ni dbać. Dziecko było blade i zm czone, choć pełne r czki i nó ki
wiadczyły, e wycierpiało znacznie mniej od swego towarzysza.
 Boli ci jeszcze?  z niepokojem zapytał m czyzna, widz c, e mała wci pociera ja-
snozłote loki na tyle główki.
 Pocałuj, to przejdzie  odpowiedziała, z powag pokazuj c na stłuczone miejsce.  Ma-
musia tak zawsze robiła. Gdzie jest mama?
 Matka odeszła. Pewnie ju niedługo j zobaczysz.
 Odeszła, ojej!  rzekła dziewczynka.  Dziwne, e si nie po egnała. Zawsze mówiła do
widzenia, nawet gdy szła do cioci na herbat , a teraz ju jej nie ma od trzech dni. Jak tu
strasznie sucho. Czy tu nie ma nic do picia i do jedzenia?
 Nie, kochanie, tu nie ma nic. Musisz być jeszcze troch cierpliwa, potem ju b dzie ci
dobrze. Oprzyj główk o mnie, to ci troszk ul y. Trudno mówić, gdy ma si j zyk suchy jak
podeszew, ale my l , e lepiej wyło yć ci wszystko jasno. Co tam masz?
 Jakie to ładne!  zawołała uradowana dziewczynka podnosz c dwa kawałki błyszcz cej
miki.  Gdy wrócimy do domu, dam to memu braciszkowi Bobowi.
 Niebawem zobaczysz jeszcze ładniejsze rzeczy  z gł bok wiar powiedział m czyzna.
 Tylko poczekaj troszk . Wła nie chciałem ci powiedzieć... pami tasz, jak opuszczali my
rzek ?
 O, tak.
 Liczyli my wtedy, widzisz, e wkrótce napotkamy inn rzek . Ale co zawiodło: kom-
pas, mapa czy co innego... do ć, e nasze przypuszczenie si nie sprawdziło. Wody ju nie
było. Tylko par kropel zostało... dla takich jak ty i... i...
 I nie mogłe si myć?  z cał powag przerwała mu mała towarzyszka spogl daj c na
jego brudn twarz.
 Nie, nie mogłem si nawet napić. Pierwszy odszedł Bender, potem Indianin Pete, pani
McGregor i Johnny Hones, i wreszcie, kochanie, twoja matka.
 To mamusia umarła!  zawołała dziewczynka i chowaj c głow w fartuszek, zaszlochała
gorzko.
 Tak, wszyscy pomarli prócz ciebie i mnie. Wtedy pomy lałem sobie, e id c w tym kie-
runku pr dzej znajd wod . Wzi łem ci wi c na rami i w drowali my razem. Ale zdaje si ,
e to nie poprawiło sprawy. Pozostało nam diabelnie mało nadziei!
 My lisz, e te umrzemy?  zapytało dziecko powstrzymuj c łkanie i unosz c załzawio-
n twarzyczk .
 My l , e tym si to sko czy. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • qus.htw.pl