[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Zapomnij o piłeczkach! - wrzeszczy Henri. - Drzewo, zajmij się drzewem!
Martwe drzewo wygląda upiornie ze swymi artretycznymi kończynami na tle otaczającej go bieli. Zamykam oczy.
Nie dam rady wstrzymywać dłużej oddechu. Rodzi się frustracja i gniew podsycane płomieniami i niewygodą
kombinezonu oraz zadaniami, których nie wykonałem. Skupiam się na dużej gałęzi, która wychodzi z pnia drzewa,
staram się ją odłamać, ale nie puszcza. Zgrzytam zębami, marszczę brwi, w końcu rozlega się trzask jak wystrzał z
pistoletu i gałąz leci prosto do mnie. Aapię ją i trzymam nad sobą. Niech płonie, myślę. Musi mieć z sześć metrów
długości. W końcu zajmuje się ogniem i unoszę ją w powietrze, jakieś dwadzieścia metrów nad sobą. Potem, nie
dotykając jej, wbijam gałąz prosto w ziemię, jakbym uznawał swoje zwycięstwo, jak jakiś starodawny rycerz stojący na
wzgórzu po wygranej bitwie. Dymiąca gałąz chwieje się w przód i w tył, płomienie tańczą wzdłuż jej górnej połowy.
Otwieram usta, instynktownie biorę wdech i nagle płomienie wdzierają się do środka, a moje wnętrzności przejmuje
palący ból. Jestem tak zszokowany i cierpię tak bardzo, że nie wiem, co zrobić.
- Znieg, śnieg! - krzyczy Henri.
Rzucam się głową do przodu i zaczynam się tarzać. Ogień gaśnie prawie natychmiast, ale tarzam się dalej, słysząc
tylko, jak śnieg skwierczy w zetknięciu z poszarpanym kombinezonem, i widząc unoszące się nade mną smugi pary
62
wodnej i dymu. I wtedy wreszcie Sam wyciąga zawleczkę z gaśnicy i zasypuje mnie gęstym proszkiem, który jeszcze
bardziej utrudnia mi oddychanie.
- Nie! - krzyczÄ™.
Sam przestaje. Leżę, próbując złapać oddech, ale każdy wdech sprawia ból w płucach, który promieniuje na całe
ciało.
- Cholera, John. Miałeś nie oddychać - mówi Henri, stając nade mną.
- Nie wytrzymałem.
- Jak siÄ™ czujesz? - pyta Sam.
- PÅ‚uca mnie palÄ….
Wszystko jest rozmazane, ale powoli świat wokół mnie z powrotem nabiera kształtów. Leżę, patrząc w nisko
zawieszone szare niebo i spadające na nas posępnie płatki śniegu.
- Jak mi poszło?
- Niezle jak na pierwszą próbę.
- Spróbujemy jeszcze raz, prawda?
- W swoim czasie.
- To było niesamowite - mówi Sam. Wzdycham, potem biorę z wysiłkiem głęboki oddech.
- To było do dupy.
- Poszło ci dobrze jak na pierwszy raz - powtarza Henri. - Nie możesz oczekiwać, żeby wszystko przychodziło z
łatwością.
Kiwam głową, nie wstając. Leżę jeszcze minutę, może dwie, potem Henri podaje mi rękę i pomaga wstać, kończąc
w ten sposób trening.
Dwa dni pózniej budzę się w środku nocy, na zegarze jest za trzy minuty trzecia. Słyszę, jak Henri pracuje przy
kuchennym stole. Wyczoł-guję się z łóżka i wychodzę ze swojego pokoju. Henri siedzi zgarbiony nad jakimś
dokumentem, na nosie ma dwuogniskowe okulary i trzyma pęsetą znaczek. Podnosi na mnie wzrok.
- Co robisz? - pytam.
- Wyrabiam ci papiery
- Po co?
- Myślałem o tym, jak ty i Sam przyjechaliście po mnie samochodem. Wydaje mi się głupie, że posługujemy się
ciągle twoim prawdziwym wiekiem, kiedy możemy go zmieniać w zależności od potrzeb.
Podnoszę akt urodzenia, który Henri już sfabrykował. Widnieje na nim nazwisko James Hughes. Data urodzenia
dodałaby mi rok. Miałbym szesnaście lat i mógłbym już prowadzić. Potem pochylam się nad papierem, nad którym
Henri jeszcze pracuje. Nazwisko Jobie Frey, osiemnaście lat, według prawa dorosły człowiek.
- Dlaczego wcześniej na to nie wpadliśmy? - pytam.
- Dotąd nie mieliśmy powodu.
Papiery różnych rozmiarów i grubości są rozrzucone na blacie, duża drukarka stoi na krawędzi stołu. Butelki z
atramentem, gumowe stemple, urzędowe pieczęcie, metalowe tabliczki, przeróżne narzędzia, które kojarzą się
najbardziej z gabinetem dentystycznym. Proces wyrabiania dokumentów zawsze pozostawał dla mnie zagadką.
- Zmienimy tak w ogóle mój wiek?
- Nie. Za pózno, żeby zmienić twój wiek w Paradise. Te dokumenty przydadzą nam się na przyszłość. Kto wie, co
się zdarzy. Myśl o ewentualnych przenosinach wywołuje we mnie mdłości. Wolę zostać piętnastolatkiem i nigdy nie
prowadzić samochodu, niż przeprowadzić się w nowe miejsce.
-
Sara wraca z Kolorado tydzień przed Bożym Narodzeniem. Nie widziałem jej osiem dni, a wydaje się, jakby minął
miesiąc. Autobus podwozi wszystkie dziewczyny do szkoły, a jedna z jej przyjaciółek podrzuca ją prosto do mnie.
Kiedy słyszę szmer opon na podjezdzie wybiegam z domu. Witam ją uściskiem i pocałunkiem, potem podnoszę i
obracam nią w powietrzu. Ostatnie dziesięć godzin spędziła w samochodzie i samolocie, ma na sobie spodnie dresowe,
ani śladu makijażu, włosy ściągnięte w koński ogon, a mimo to jest najpiękniejszą dziewczyną, jaką w życiu [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • qus.htw.pl