[ Pobierz całość w formacie PDF ]

dostrzegł, że na dnie leży osad, czerwonawy i śliski. Nie był twardy i łatwo go było poruszyć,
więc gdy pił, osad unosił się cienkimi smużkami, krążył w wodzie, nieruchomiał i opadał.
Przyglądał mu się tępo. Po chwili zaczął mruczeć:
- Ratunek. Pomyśleć o ratunku.
Wycofując się z wysiłkiem, mocno uderzył czaszką o kamienną płytę. Przeczołgał się
wzdłuż rowu, wdrapał się na szczyt skały i obiegł wzrokiem horyzont. Uklęknął i opuścił się
na rękach. W głowie zaczęły przebłyskiwać myśli.
- Nie mogę tu siedzieć przez cały czas. Nie będę mógł krzyczeć, gdy będą przepływać.
Muszę zrobić człowieka, który stanie tu za mnie. Jeśli dostrzegą coś na kształt człowieka, na
pewno się zbliżą.
W pobliżu jego dłoni znajdował się kawał skały, oparty o ścianę. Zszedł niżej i z
wysiłkiem uchwycił wielki ciężar. Na koniec ustawił głaz pod odpowiednim kątem, lecz
zadrżał i głaz się przewrócił. Mężczyzna opadł i położył się na chwilę. Zostawił głaz tam,
gdzie leżał, i zszedł z trudnością w kierunku niewielkiego urwiska i garści rozrzuconych
kamieni, gdzie skąpał swe oko. W jednej ze skalnych kałuż natknął się na inkrustowany
otoczak i dzwignął go. Przycisnął kamień do brzucha, zrobił kilka chwiejnych kroków,
upuścił go na ziemię, podniósł i ruszył dalej. Cisnął go na wzniesienie ponad kominem i wró-
cił. Na skraju rowu stał kamień przypominający walizkę; zadumał się na chwilę, co ma z nim
zrobić. Wsparł się plecami o ową walizkę, a stopami o przeciwległy brzeg rowu. Walizka
zachrzęściła i drgnęła. Wsunął ramię pod jeden jej koniec i spróbował dzwignąć. Sturlała się
do sąsiedniego rowu i pękła. Wyszczerzył ponuro zęby, uniósł z trudem większą jej część.
Przystawił pękniętą walizkę do ściany, toczył ją, przemyślnie wpychał na kopce zwietrzałych,
lecz opornych skał, ciągnął i pchał.
Na wzniesieniu stanęły dwa kamienie, jeden ze śladem krwi. Raz jeszcze przeciągnął
wzrokiem po horyzoncie i zszedł ze wzniesienia. Zatrzymał się, przyłożył rękę do czoła, po
czym przyjrzał się powierzchni dłoni. Ale krwi tam nie było.
Odezwał się głośno, a jego głos był bezbarwny i gardłowy zarazem:
- Zaczynam się pocić.
Znalazł trzeci kamień, lecz nie mógł go wytoczyć po ścianie rowu. Wycofał się z nim,
przepchnął go po dnie zagłębienia nieco niżej, gdzie znalazł wyjście dostatecznie niskie, by
wciągnąć go do góry. Gdy wreszcie dowlókł się z nim do pozostałych, jego ręce były zupełnie
zdarte. Ukląkł przy kamieniach i uważnie przyjrzał się morzu i niebu. Słońce już znikło na
pobladłym niebie, a warstwa chmur była znacznie cieńsza. Leżał na trzech kamieniach,
pozwalając się im ranić. Zza popołudniowej części skały słońce oświetlało jego lewe ucho.
Podniósł się i z wielkim trudem ustawił drugi kamień na trzecim, a pierwszy na
drugim. Te trzy kamienie, od podstawy po czubek, mierzyły około dwóch stóp. Usiadł i oparł
się o nie plecami. Horyzont świecił pustką, łagodne morze, słońce jak upominek. Jakaś mewa
szybowała nad wodą, o rzut kamieniem od skały, jej kontury złagodzone, biała i
nieszkodliwa. Zakrył ręką obolałe oko, by trochę odpoczęło, lecz wysiłek potrzebny do
utrzymania jej w górze był tak wielki, że pozwolił dłoni opaść z powrotem na kolano.
Zignorował oko i zaczął myśleć.
- Jedzenie?
Wstał i poszedł na dół, omijając rowy. Pochyłość kończyły wysokie na kilka stóp
urwiska, a za nimi już tylko czubki pojedynczych skał naruszały gładką powierzchnię.
Chwilowo musiał je zignorować, gdyż były nieosiągalne. Urwiska były poszarpane. Okrywała
je skorupa maleńkich pąkli, które swą lepką wydzieliną spoiły się w ogromną kolonię,
zanurzoną w wodzie tak głęboko, jak to mógł dostrzec swoim lepiej widzącym okiem. Były
tam żółtawe skałoczepy i barwne ślimaki morskie schnące w załomach skały. Każdy
skałoczep tkwił w osobnym zagłębieniu. Dostrzegł również pęki niebieskich małży, oplecione
zielonymi pajęczynami wodorostów. Spojrzał raz jeszcze na skalną ścianę - pod zagłębieniem
wypełnionym wodą, gdyż widział płytę sklepienia wystającą niczym trampolina  i
zobaczył, jak małże zatriumfowały nad całą ścianą. Poniżej pewnej linii skała była aż
niebieska od nich. Ostrożnie opuścił się jeszcze niżej i zbadał urwisko. Pod wodą żniwo
żywności było jeszcze obfitsze - znacznie większe małże, po których wędrowały ślimaki
wodne. A wśród skałoczepów, małży, ślimaków i pąkli, krągłych jak wyssane cukierki,
widniały czerwone plamy galarety, ukwiały. Otwierały pod wodą usta okolone kołnierzem
płatków, lecz u góry, przy jego twarzy, czekając na kolejny przypływ, były skurczone i
obwisłe jak piersi, z których wyssano mleko.
Głód skurczył się pod warstwą jego ubrań jak para rąk. Lecz wisząc tam z ustami
pełnymi śliny, poczuł, że nagle ściska go za gardło jakiś smutek. Wisiał wczepiony w
kremowobiałą ścianę i wsłuchiwał się w dzwięk poruszających się wód, cichutkie cykania i
szepty, które wydawał ów ogromny, choć niezupełnie roślinny żywioł. Zmacał pas, wyciągnął
linkę, rzucił ją i wolną ręką schwycił nóż. Przyłożył ostrze do ust, zacisnął na nim zęby i
odciągnął rękojeść. Wbił czubek noża pod skałoczepa, który momentalnie się skurczył, i gdy
przekręcał ostrze, poczuł jego siłę. Opuścił nóż na lince i złapał odpadającego skorupiaka.
Obrócił go w dłoni i zajrzał przez szerszy koniec. Ujrzał owalną, brązową przyssawkę,
wciągniętą w głąb, nie dopuszczającą światła.
- A niech to szlag trafi!
Z rozmachem cisnął skałoczepa, który wpadł z cichym pluskiem do morza. Gdy
rozeszły się kręgi na wodzie, dostrzegł, jak skałoczep, bielejąc, opada na dno. Przez chwilę
nie odrywał wzroku od miejsca, w którym znikł. Potem znów wyjął nóż i zaczął dłubać wśród [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • qus.htw.pl